15.10.15

Problemy jesieni.

Jaki jest największy problem jesieni?
Taki, że deszcz nie zna umiaru, słońce idzie na urlop zdrowotny, o czternastej jest już noc, a o dziewiątej jest nadal noc. Problem jesieni jest też taki, że to jest wredna szmata, która hoduje w sobie wszystkie możliwe wirusy i daje się im rozwijać.
Generalnie jesień jest taką silną i niezależną kobietą z Niemiec. Silną i niezależną kobietą, bo wiadomo, jak podtekst ma to określenie, (chociaż silna i niezależna ma koty, a jesień ma błoto i psie kupy, więc średnio) a Niemka, bo jest brzydka.
Polska złota jesień istnieje tylko na tapetach do Windowsa XP.
Wniosek? Wydrukuj sobie banner z tapetą do Windowsa XP i wywieś za oknem. Będziesz miał/miała piękną złotą polską jesień.
Ja generalnie w okolicy połowy października zapadam w sen zimowy i przesypiam siedemdziesiąt procent doby, więc nie narzekam. No i w jesień (albo „na jesieni”, kto wie tych polonistów) można słuchać Tool'a, bo idealnie wpasowuje się w klimat tej pizgawicy zła.

Dzisiaj krótko, ale „na czasie”, a jakby komuś było mało to piszę opowiadanie i czytajcie ogólnie, bo jest spoko - >klik<
I sympatyczna pioseneczka na bure, jesienne dni - >klik<.

21.9.15

Antyrefleksja nr 1

Wczoraj naszła mnie taka dziwna refleksja. 
Malowałam się w łazience (codzienny make-up typu biała farba na twarz, przyciemnienie oczodołów czarnym sprejem i klasyczna, czerwona błyskawica przez pół twarzy) i zadzwoniła do mnie koleżanka. Odebrałam, pogadałam z nią chwilę o zakapturzonych postaciach w lustrach, a kiedy skończyłam rozmowę spojrzałam na telefon - oczywiście klasyka damskiego gatunku, cały ekran upieprzony podkładem białą farbą jak stół z TVNu. Postanowiłam go wytrzeć, ale podkład, jak to podkład nie schodzi tak łatwo i nagle przemknęła mi idiotyczna, szalona myśl - że namydlę go i włożę pod bieżącą wodę. 
Na szczęście ostrzegiwacz w mojej głowie zareagował szybko i powiedział:
- Ej, ej, ej, koleżanko, utopisz sobie kolejny telefon!
Zaśmiałam się do siebie i kontynuowałam mój szatański makijaż. 
Ale tu nadchodzi refleksja: wyobraźcie sobie człowieka, któremu kończy się umowa u jego operatora, który zdziera z niego grube hajsy, ale przynajmniej ma zasięg nawet w Ciechocinku. Więc ten człowiek, załóżmy, że ma na imię Przemek, więc Przemek idzie i podpisuje nową umowę. Dostaje nowy telefon, który ma łaj faj, sraj faj, irdę i blutufa, a dodatkowo - uwaga! - jest wodoodporny. W ten sposób Przemek rozpoczyna nowy etap w swoim życiu. Przemek spędza teraz upojne chwilę ze swoim nowym, wodoodpornym telefonem. Pisze SMSy jak myje ręce, pod prysznicem przegląda fejsa, a słit focie nóg w wannie może robić od spodu. Czyż to nie jest piękne? 
Jego życie nabiera nowych kolorów. Poznaje kobietę swojego życia po tym, jak kąpała się w basenie, a on tajniacko robił jej zdjęcia pod wodą, udając, że rozmawia przez telefon. Odrzuciła zaręczyny i założyła sprawę w sądzie, ale Przemek i tak jest spełniony. 
Przemek czuje się teraz lepszym człowiekiem. Nawet, kiedy pewnego dnia telefon wpada mu do kibla, on śmieje się perliście i zamiast wyciągnąć go od razu, włącza aparat i robi sobie selfie. Wrzuca je na Instagrama z podpisem "takie tam z #kibel". 
Ta utopia trwa przez dwa lata. Po dwóch latach Przemkowi kończy się umowa i chociaż kocha swój wodoodporny telefon, to decyduje się na nowy, bo operator oferuje mu najnowszą iGruszkę za złotówkę. Tomek, nie, to był Przemek, Przemek bierze iGruszkę do domu i szczęśliwy chce umyć ręcę pisząc SMSa, ale... ale nie może. Prysznic bez przeglądania fejsa nie jest tym samym prysznicem, zdjęcie nóg w wannie od góry wygląda źle. Przemek znów jest smutny. 

Wiecie, co chciałam powiedzieć? Jak bardzo nasze przyzwyczajenia nami sterują. Stworzyłam Tomka Przemka, żeby pokazać Wam, że nasz mózg potrafi decydować, co zrobimy, zanim jeszcze oceni, czy możemy to zrobić i czy to nie uczyni jakiejś krzywdy albo czegoś nie zepsuje. Magia. 

Dziękuję za przeczytanie dzisiejszej refleksji i powiedzcie, czy Wy też czasem tak macie? Że na przykład chcecie zamordować kolegę, bo obraził Pink Floydów, Wasz mózg już podpowiada Wam, gdzie jest siekiera, a dopiero po tym mówi "ej, ej, ej, jak go zabijesz, to on umrze!"?

Szyderczy przegląd Tłytera.

Cześć.
Dzisiaj weszłam na Twittera i postanowiłam poszydzić. Nie to, że się nie znam to się wypowiem, ale śmieszy mnie, jak ci co tam piszą zachęcają do wejścia w link. Pod każdym screenshotem dopiszę, czy weszłam w link i zostałam skutecznie zachęcona, czy nie weszłam. 

Mam nadzieję, że się chociaż ładnie ubiorą.
Nie weszłam w link.

Mocne męskie kino? To musi mi się spodobać. 
Nie weszłam w link, bo nie ma. Ale wygooglowałam.
"Karbala w Iraku, rok 2004, siedziba władz lojalnych, City Hall zostaje zaatakowana przez Al-Kaidę i As-Sadrę. Grupa polskich oraz bułgarskich żołnierzy odpiera kolejne ataki." 
Nie lubię wojennych filmów, no ale dobra, obejrzę. 

A to jest przykład ostentacyjnego nie wchodzenia w link. Tak tajemniczo, że aż za bardzo. 

Mam nadzieję, że naprawią przed świętami, żeby nowobogaccy z Londynu mogli spędzić kolejną ciepłą, rodzinną wiligię przez Skype. Weszłam w link i aż mi się smutno zrobiło, że "o kłopotach informują serwisy technologiczne na całym świecie. Kłopoty z zalogowaniem się mieliśmy także i my w redakcji tvn24bis.pl"

To jest super. Tak powinniśmy protestować. Majtkami. 

Jak mnie #wkurza dodawanie #hasztag w połowie #post i jeszcze #perfidne nie odmienianie #rzeczownik.

Co za frajer? Nie weszłam w link, w życiu. 

Dziękuję za przeczytanie bólu dupy. Pozdrawiam. I tego, co stoi za Wami też pozdrawiam. 

7.9.15

Referendum, czyli jak zmarnować miliony w jedną niedzielę.

Kiedy usłyszałam, że będzie referendum byłam taka "wow, referndum, wow, będzie duża frekwencja, wow, coś się zmieni w tym kraju". Tak, to była ironia. 
Chociaż ja oddałam swój głos jako jedna z ostatnich osób w lokalu przy moim miejscu zamieszkania, kiedy składałam podpis na tej takiej dużej liście co nie wiem jak się nazywa, nie było tam absolutnie żadnych podpisów. Żadnych. 
Frekwencja była - nie bójmy się tego słowa - żałosna. 7,48%?! Polacy! Polacy, litości! Narzekacie na ten kraj, na rząd, na wszystko, a nawet nie potraficie za przeproszeniem ruszyć dupy sprzed telewizora w niedzielne popołudnie?! 
Wczoraj przeprowadziłam taka dyskusję pod tytułem "przecież mój głos niczego nie zmieni". Kiedy już wyjaśniłam, że każdy głos się liczy, usłyszałam, że "ale ja nie wiem na co głosować", wytłumaczyłam więc, że "możesz zagłosować na cokolwiek, bo liczy się frekwencja". Po tej dyskusji z tak zwanym statystycznym Polakiem zrozumiałam, że problem nie leży w rządzie. Problem to ludzka nieświadomość. 
Nie do końca rozumiemy, że koszt zorganizowania referendum to ok. sto milionów złotych. Z naszych podatków. Rozumiecie, Polacy? To tak, jakbyście zapłacili za przyjęcie i na nie nie przyszli. Zapłacili za obiad w knajpie i go nie zjedli. Kupili rower i na nim nie jeździli. 
Było trzydzieści milionów osób upoważnionych do głosowania. Żeby referendum było wiążące, musiałoby być oddane piętnaście milionów głosów. Oddano milion. Chce mi się płakać. 
A swoją drogą, czemu większość osób głosujących na Kukiza mówiło, że po prostu chcą w tym kraju jakiejś zmiany, a kiedy dostajemy szansę na to, żeby coś zmienić, to tylko 7% z nas idzie głosować? 
Wyniki były przewidywalne. Referendum nie do końca potrzebne, ale ludzie, skoro już jest, to poświęćcie to piętnaście minut jakże cennego, niedzielnego czasu na oddanie głosu!


23.5.15

Książka vs film - "Igrzyska Śmierci"

Nie lubię oglądać niezbyt dobrych filmów drugi raz. Czasem te niezbyt dobre mają dla mnie jakieś znaczenie, więc oglądam je i trzydziesty drugi raz, ale nigdy nie sądziłam, że „Igrzyska Śmierci” zostaną przeze mnie raz jeszcze obejrzane. Tak samo, jak nie sądziłam, że kiedykolwiek przebrnę przez tę książkę, ale o tym już pisałam w poprzednim poście. Teraz chciałam skupić się na zestawieniu film – książka, zwrócić uwagę na to, co twórcy filmu zepsuli, a co poprawili.

Film wyreżyserował Gary Ross, znany z... no, w sumie, z niczego. Ale ogółem można powiedzieć, że poradził sobie z trudnym zadaniem. Główne role to Jeniffer Lawrence, której nie lubię; Josh Hutcherson, którego imię i nazwisko muszę skopiować i wkleić tutaj, bo kompletnie nie kojarzę go z żadnego innego filmu, żeby jakoś go zapamiętać; Liam Hemsworth, którego kojarzę z drugiej części „Niezniszczalnych”, ale kojarzę też, że zginął, zanim zdążyłam dopasować jego twarz do nazwiska; Woody Harrelson, którego uwielbiam i uwielbiałam już długo przed „True Detectivem” i Lenny Kravitz, który z niewyjaśnionych powodów znów myli mi się z Lemy'm Kilmisterem, ale to raczej przez imię i nazwisko... przynajmniej taką mam nadzieję, nie może być ze mną aż tak źle. W każdym razie, obsada to niezła mieszanka osób budzących moją sympatię i tych, których nie lubię lub są bezbarwni. Zapowiada się ciekawie.
Początek filmu budzi nadzieję o wiernym odwzorowaniu książki. Poznajemy Gale'a, który od razu zdobywa moją sympatię znacznie większą, niż jego książkowy odpowiednik. Później widzimy dom, relacje matka-córka, siostra-siostra, wszystko jest wierne książce, właściwie takie, jak sobie wyobrażałam. Filmowa Katniss jest zbyt bezwzględna, przywołuje na myśl skałę twardą w każdym fragmencie, a nie skałę o twardej skorupie, ale ciepłą w środku, lecz z bólem akceptuję tę wersję głównej bohaterki. Prawdziwe problemy pojawiają się przy Peecie.
Książkowy Peeta to chłopak, który od pierwszych chwil budzi sympatię swoją siłą, uporem, spontanicznością. Lubię go od pierwszych chwil, Collins tworzy bohatera bezwarunkowo oddanego miłości do Katniss, ale jednak silnego. Twórcy filmu zrobili z niego... bezbarwnego, ciepławego chłoptasia, który przywodzi na myśl miękką papkę, z której nic nie da się ulepić. Samego aktora trudno mi oceniać, bo nie widziałam go w żadnym innym filmie, ale filmowy Peeta to osoba, której unikałbym jak ognia w codziennym życiu. Budzi moją niechęć, podczas gdy w książce był chyba moim ulubionym bohaterem.
Ale kończąc bolesną refleksję o Peecie, przejdźmy do Haymitcha. Lubię Harrelsona, ale to nie dlatego uważam, że jest idealną osobą do roli pijanego mentora. On po prostu robi swoje, naturalnie przychodzi mu odegranie tej roli, tworząc wielki kontrast, między młodymi aktorami, którzy wyciskają z siebie siódme poty, a nie są nawet w połowie tak dobrzy jak on.
Docieramy do Kapitolu i mam ogromną ochotę przyczepić się do efektów komputerowych płonących szat... słabe to jest, i już. Skoro twórcy nie umieli zrobić tego dobrze, to mogli odpuścić ten element. Moja wyobraźnia lepiej sobie poradziła z prezentacją przedigrzyskową Peety i Katnis. Następnie jest milion rzeczy, do których chcę się przyczepić: odbiorca filmu nie wie tego, czego wie czytelnik: Peeta kocha Katniss, a ona walczy sama ze sobą do momentu, aż dowiaduje się, że chronił ją w czasie Igrzysk. Odbiorca filmu widzi zakochanego Peetę i niewzruszoną Katniss... i znów wracamy do problemu przedstawienia Katniss jako skały twardej w każdym fragmencie. Ich relacje są przedstawione zbyt powierzchownie, w książce ma to jakiś sens, w filmie czegoś brakuje. Rozumiem, że na ekranie trudniej przedstawić wewnętrzne rozterki bohatera, niż w książce z pierwszoosobową narracją w czasie teraźniejszym, ale, litości...
Caesar Flickerman z filmu jest dokładnie taki, jak w książce. To mi się podoba. Ale znowu Katniss, a raczej tutaj zarzut już bezpośrednio do Jeniffer Lawrence, nie ma nic wspólnego z Katniss z książki. W wywiadach z Caesarem pojawia się Katniss z beznadziejnie zagraną twarzą pustej lalki... w książce była błyskotliwa, a nie tępa! Może zagranie dziewczyny, która gra jeszcze inną dziewczynę jest dla Lawrence już zbyt wielkim wyzwaniem.
Lenny Kravitz w roli Cinny robi fenomenalne wrażenie. Cieszę się, że twórcy zadbali także o to, żeby filmowy Cinna, tak jak książkowy, miał oczy pomalowane złotą kredką. To szczegół, który czytelnik zauważy z uśmiechem.
Same Igrzyska to plus dla twórców filmu. Arena, róg obfitości, wybuchy armat, cowieczorne wyświetlanie ofiar, gończe osy, zmiechy – wszystko jest doskonale wykonane, tak sobie to wyobrażałam. Ale to wszystko – poza tym jest źle. Śmierć Rue pozostawia wiele do życzenia. Katniss robi dokładnie to, czego w książce najbardziej nie chciała powiedzieć – mówi, że „będzie dobrze”. Moment kiedy Rue wyciąga oszczep z ciała... no... ludzie... Dobrze ukazane jest to, jak obsesyjnie Katniss szuka Peety, ale kiedy go znajduje, przypominamy sobie, że filmowy Peeta to miękka papka bez kształtu. W filmie bardziej przeszkadza i obciąża główną bohaterkę, podczas gdy na moje oko w książce dawał jej więcej siły i wsparcia. Momenty, kiedy Katniss się nim opiekuje to jedne z najlepszych fragmentów powieści. W filmie mam ochotę je przewinąć...
Scena poruszenia w dystrykcie jedenastym jest dobra, ale jakoś nie pasuje. Jest jednocześnie na plus, jak i na minus... Uwierzcie mi, że ciężko ten film konfrontować z książką.
Pomijam już takie niedociągnięcia, jak sytuacje, kiedy w nocy Katniss i Peeta się przytulają, zamiast trzymać jakąś wartę, czy coś... w książce w gruncie rzeczy było podobnie.
Finałowa walka jest dobrze ukazana, tak samo jak śmierć Liszki i przerażenie Katniss, kiedy Peeta znika jej z oczu z trującymi jagodami. Chłopiec grający trybuta, który pozostał przy życiu i walczy z nimi przy rogu obfitości gra może nie doskonale, ale robi wielkie wrażenie. W książce czekałam, aż Katniss w końcu, do jasnej cholery, strzeli, a w filmie było mi go szkoda. Książkowa scena z jagodami jest tak dobra, że nie wiem, co musieliby zrobić filmowcy, żeby ją zepsuć.
Słowami podsumowania... film nie jest zły. Jak obejrzałam go pierwszy raz 3 lata temu, to mi się nawet podobał, po prostu traci wiele przy konfrontacji z książką. Książka tworzy wyobrażenie silnej, ale wrażliwej Katniss, równie silnego Peety, który poświęca prawie wszystko dla Everdeen, Gale'a, niezbyt skorego do wyrażania uczuć, a film pozbawia ich charakteru. Mina Peety, który rzuca Katniss chleb nie różni się od miny Peety, który ocalił i ukochaną, i siebie, a do tego wygrał Igrzyska. Ponadto, obraz systemu Panem w książce to wyraźna, brutalna dyktatura, terror – w filmie tego nie widać.

Jednym zdaniem - tylko na Harrelsona zawsze można liczyć.  

22.5.15

Trzy dni - trzy książki, czyli refleksja o "Igrzyskach Śmierci"

Stało się!
Ekranizację "Igrzysk Śmierci" obejrzałam w kinie, kiedy była jej premiera. To było na jakiejś wycieczce szkolnej, z dwojga złego wolałam pójść obejrzeć film, który raczej mnie nie zainteresuje, ale za to gra w nim Woody Harrelson, niż włóczyć się bez sensu po galerii. Film, jak sądziłam, zrobił na mnie wrażenie równemu wrażeniu, które robią truskawki z bitą śmietaną (czyli całkiem przyzwoite, ale bardzo przejściowe, kiedy je zjesz i jedyne co ci pozostanie, to nadmiar kalorii). Jakieś półtora roku później wyszła druga część, więc z braku lepszych zajęć włączyłam sobie film w domu. Zasnęłam w połowie. 
Parę dni temu skończyłam matury, więc z nadmiaru wolnego czasu sprzątałam trochę w domu, prasowałam, układałam ubrania w szafie. W którymś momencie stwierdziłam, że może zamiast męczyć w kółko tę samą muzykę jako urozmaicenie zajęć, posłucham jakiegoś audiobooka. Padło na "Igrzyska Śmierci". I tu dzieją się dwie, zaskakujące rzeczy. 
Nienawidzę audiobooków. Ani e-booków. Lubię trzymać książkę w ręce, czuć zapach jej papieru, tego nie zastąpi parę wyświetlonych zdań ani czytania, bo przecież sama świetnie umiem czytać. Ale jednak spróbowałam i nie pożałowałam.
Drugie zaskoczenie to same "Igrzyska Śmierci". Nie spojrzałam na tę książkę w księgarni ani razu, mimo że film dawał raczej pozytywne wyobrażenie o książce. Nie sądziłam, że kiedykolwiek po nią sięgnę w jakiejkolwiek innej formie. 
W każdym razie, audiobook został włączony i byłam zachwycona głosem i sposobem, w jaki czyta Anna Dereszowska. Momentami może za bardzo czyniła Katniss płaczliwą dziewczynką, ale to jedyne zastrzeżenie. Nie pisałabym tego teraz, jakby nie stała się oczywista rzecz – mocno się wciągnęłam. 
Pierwszą, dwunastogodzinną część przesłuchałam w jeden dzień. Drugą, również kilkunastogodzinną – następnego dnia. Przy trzeciej części, którą skończyłam przed chwilą, uznałam, że należy w jakiś sposób podziękować autorce za wykreowanie tak pięknego świata i bohaterów, więc poszłam do księgarnii i kupiłam jedno wydanie. Przeczytane w kilka godzin...
Początkowo starałam się znajdować sobie jakieś zajęcie i słuchać audiobooka tylko „przy okazji”, ale były momenty, w których leżałam na łóżku i tylko słuchałam. To było o niebo lepsze od filmu – dlaczego? Film to dźwięk i obraz, zero wyobraźni. Audiobook to dźwięk, a cały obraz powstaje w Twojej wyobraźni. Owszem, z książką jest podobnie, ale czasem musisz skupić myśli na jakiejś sytuacji do tego stopnia, że nie wyobrażasz sobie rzeczy, o której czytasz, natomiast audiobook dba o to, żebyś każde zdanie miał/miała w wyobraźni. 
Oczywiście audiobooki w moim przypadku nigdy nie wygrają z papierowymi książkami, ale zdecydowanie zyskały w moich oczach. 

Taką refleksją chciałam się podzielić. W ciągu najbliższych dni napiszę może recenzję którejś z części, porównam filmy do książek i też podzielę się moimi spostrzeżeniami. Póki co, dziękuję Suzanne Collins za utworzenie może odrobinę banalnej, ale jednak niezwykłej historii i tylu barwnych, porywających bohaterów. 

21.4.15

Gimnazjalna polityka.

Hasztag polityka hasztag media, zaczynamy.

Siedzę dzisiaj na fejsie i widzę, jak dzieciaki udostępniają występ cesarza Korwina u Kuby Wojewódzkiego. Z całym szacunkiem do obu tych panów, gimnazjum chyba nie jest ich grupą docelową. Kiedyś fejs był zaśmiecony piosenkami Biebera i One Direction (dalej jest), bo to w końcu komercyjni wykonawcy, dla których grupa docelowa nie ma znaczenia, byleby dawała pinionszki na żel do włosów.
Chodzi mi o to, że są rzeczy robione pod środki masowego przekazu. Artyści promują się na fejsie czy youtube i to jest okej, każdy niech korzysta z czegoś, co jest akurat dostępne. Kiedyś zdobycie płyty Led Zeppelin było niemożliwe w Polsce, było tylko radio Luksemburg, które puszczało "dobre kawałki" i średnio odbierało, a teraz radia internetowe atakują nas propozycjami, mamy Spotify, a płyty niektórych wykonawców można kupić przy okazji zakupów spożywczych w popularnym supermarkecie.
W każdym razie, grupa docelowa polityków to raczej osoby pełnoletnie, które chcą głosować.
Wracając do tematu, polityka zaczyna się bezczelnie wbijać, wwiercać, wkręcać w Internet. Nie w tym sensie, że ktoś napisze artykuł o kimś ze sfery politycznej i ktoś to udostępni na fejsie, tylko o takie konkretne promowanie się na portalach społecznościowych. I tu się pojawia pytanie: panowie politycy, na mój gust, głównymi użytkownikami fejsa są osoby w wieku gimnazjalnym i licealnym. O ile liceum to już grupa z wyrobioną własną opinią (w jakimś stopniu), to gimnazjum to nie są Wasi wyborcy. I nie będą.
Okej, może problem nie leży w samych politykach, ale w dzieciach. Bo umówmy się, gimbaza chłonie wszystko, co jej się powie. Gimbaza to taka gąbka, ale nie ta tania i szorstka z Biedronki, która lepiej spełnia funkcję druciaka, tylko taka różowa, aksamitna z Sephory, którą bardzo łatwo pobrudzić i uszkodzić.
Oczy mi się wylewają i wywracają, jak widzę dzieciaka, który mówi do mojej mamy nauczycielki w szkole "a pani głosuje na Korwina? Niech pani głosuje na Korwina!". Nie oceniam pana Korwina,  (dobra, trochę oceniam), tylko fakt, że ten dzieciak nie ma pojęcia o systemie w Polsce, nie będzie głosował przez najbliższe pięć lat, tylko chłonie to, co mu pokazuje Internet. I pada kolejne pytanie: powinno się wyeliminować złe czynniki z Internetu, dzieci z Internetu, czy cały Internet?
Czasami zastanawiam się, co by było, jakby korzystanie z Internetu było dozwolone od 18 roku życia. Trochę za młoda jestem na takie refleksje, bo sama w tym momencie jestem ledwo powyżej osiemnastki, ale ciekawi mnie to, jakbym razem z dowodem osobitym dostała kod dostępu do Internetu i jakbym się odnalazła w wirtualnym świecie. Może byłabym tak zajęta szkołą i czytaniem książek, że nie zrobiłoby mi to różnicy.
Wartość edukacyjna Internetu jest przepotężna, ale wartość ogłupiająca też jest przepotężna. Ja tylko się zastanawiam, czy politycy trafiają do świątyni śmiesznych kotów viralowo, czy sami uciekają się do takich środków. Bo nie oszukujmy się, jeśli coś nie istnieje w Internecie, to nie istnieje w ogóle.
Ja nie mówię, że każdy gimnazjalista bez segregacji chłonie każdą informację, bo sporo jest bardzo młodych bardzo mądrych ludzi, ale wydaje mi się, że to Internet i to, co nam oferuje ma wpływ na młode osoby, które troche zbyt wcześnie wypowiadają się na tematy, o których nie mają pojęcia. Mnie to troche razi i śmieszy.
Jak ja wpadłam w czeluście Internetu, to moim głównym zainteresowaniem była grafika internetowa, oglądałam tutoriale na yt i robiłam kolorowe rzeczy w Photoshopie, pisałam fanficki o Harry'm Potterze i oglądałam 13 posterunek, ale wtedy nie miałam też konta na fejsie. Może jakbym miała to od dawna wiedziałabym, na kogo zagłosuję, jak skończę osiemnastkę. Teraz przy każdych jednych wyborach nie mam pojęcia na kogo głosować, bo scena polityczna w Polsce to scena tetralno-komediowa, ale to temat na odbrębny wpis.
Mnie Internet w szczeniackich latach raczej dobrze poprowadził, bo na zmianę pisałam opowiadania i robiłam szablony na blogi i robię to do dzisiaj. Zastanawiam się, czy to samo powiedzą te czternastolatki, które dziś wrzucają na tablicę wystąpienia Korwina.