7.9.15

Referendum, czyli jak zmarnować miliony w jedną niedzielę.

Kiedy usłyszałam, że będzie referendum byłam taka "wow, referndum, wow, będzie duża frekwencja, wow, coś się zmieni w tym kraju". Tak, to była ironia. 
Chociaż ja oddałam swój głos jako jedna z ostatnich osób w lokalu przy moim miejscu zamieszkania, kiedy składałam podpis na tej takiej dużej liście co nie wiem jak się nazywa, nie było tam absolutnie żadnych podpisów. Żadnych. 
Frekwencja była - nie bójmy się tego słowa - żałosna. 7,48%?! Polacy! Polacy, litości! Narzekacie na ten kraj, na rząd, na wszystko, a nawet nie potraficie za przeproszeniem ruszyć dupy sprzed telewizora w niedzielne popołudnie?! 
Wczoraj przeprowadziłam taka dyskusję pod tytułem "przecież mój głos niczego nie zmieni". Kiedy już wyjaśniłam, że każdy głos się liczy, usłyszałam, że "ale ja nie wiem na co głosować", wytłumaczyłam więc, że "możesz zagłosować na cokolwiek, bo liczy się frekwencja". Po tej dyskusji z tak zwanym statystycznym Polakiem zrozumiałam, że problem nie leży w rządzie. Problem to ludzka nieświadomość. 
Nie do końca rozumiemy, że koszt zorganizowania referendum to ok. sto milionów złotych. Z naszych podatków. Rozumiecie, Polacy? To tak, jakbyście zapłacili za przyjęcie i na nie nie przyszli. Zapłacili za obiad w knajpie i go nie zjedli. Kupili rower i na nim nie jeździli. 
Było trzydzieści milionów osób upoważnionych do głosowania. Żeby referendum było wiążące, musiałoby być oddane piętnaście milionów głosów. Oddano milion. Chce mi się płakać. 
A swoją drogą, czemu większość osób głosujących na Kukiza mówiło, że po prostu chcą w tym kraju jakiejś zmiany, a kiedy dostajemy szansę na to, żeby coś zmienić, to tylko 7% z nas idzie głosować? 
Wyniki były przewidywalne. Referendum nie do końca potrzebne, ale ludzie, skoro już jest, to poświęćcie to piętnaście minut jakże cennego, niedzielnego czasu na oddanie głosu!