23.5.15

Książka vs film - "Igrzyska Śmierci"

Nie lubię oglądać niezbyt dobrych filmów drugi raz. Czasem te niezbyt dobre mają dla mnie jakieś znaczenie, więc oglądam je i trzydziesty drugi raz, ale nigdy nie sądziłam, że „Igrzyska Śmierci” zostaną przeze mnie raz jeszcze obejrzane. Tak samo, jak nie sądziłam, że kiedykolwiek przebrnę przez tę książkę, ale o tym już pisałam w poprzednim poście. Teraz chciałam skupić się na zestawieniu film – książka, zwrócić uwagę na to, co twórcy filmu zepsuli, a co poprawili.

Film wyreżyserował Gary Ross, znany z... no, w sumie, z niczego. Ale ogółem można powiedzieć, że poradził sobie z trudnym zadaniem. Główne role to Jeniffer Lawrence, której nie lubię; Josh Hutcherson, którego imię i nazwisko muszę skopiować i wkleić tutaj, bo kompletnie nie kojarzę go z żadnego innego filmu, żeby jakoś go zapamiętać; Liam Hemsworth, którego kojarzę z drugiej części „Niezniszczalnych”, ale kojarzę też, że zginął, zanim zdążyłam dopasować jego twarz do nazwiska; Woody Harrelson, którego uwielbiam i uwielbiałam już długo przed „True Detectivem” i Lenny Kravitz, który z niewyjaśnionych powodów znów myli mi się z Lemy'm Kilmisterem, ale to raczej przez imię i nazwisko... przynajmniej taką mam nadzieję, nie może być ze mną aż tak źle. W każdym razie, obsada to niezła mieszanka osób budzących moją sympatię i tych, których nie lubię lub są bezbarwni. Zapowiada się ciekawie.
Początek filmu budzi nadzieję o wiernym odwzorowaniu książki. Poznajemy Gale'a, który od razu zdobywa moją sympatię znacznie większą, niż jego książkowy odpowiednik. Później widzimy dom, relacje matka-córka, siostra-siostra, wszystko jest wierne książce, właściwie takie, jak sobie wyobrażałam. Filmowa Katniss jest zbyt bezwzględna, przywołuje na myśl skałę twardą w każdym fragmencie, a nie skałę o twardej skorupie, ale ciepłą w środku, lecz z bólem akceptuję tę wersję głównej bohaterki. Prawdziwe problemy pojawiają się przy Peecie.
Książkowy Peeta to chłopak, który od pierwszych chwil budzi sympatię swoją siłą, uporem, spontanicznością. Lubię go od pierwszych chwil, Collins tworzy bohatera bezwarunkowo oddanego miłości do Katniss, ale jednak silnego. Twórcy filmu zrobili z niego... bezbarwnego, ciepławego chłoptasia, który przywodzi na myśl miękką papkę, z której nic nie da się ulepić. Samego aktora trudno mi oceniać, bo nie widziałam go w żadnym innym filmie, ale filmowy Peeta to osoba, której unikałbym jak ognia w codziennym życiu. Budzi moją niechęć, podczas gdy w książce był chyba moim ulubionym bohaterem.
Ale kończąc bolesną refleksję o Peecie, przejdźmy do Haymitcha. Lubię Harrelsona, ale to nie dlatego uważam, że jest idealną osobą do roli pijanego mentora. On po prostu robi swoje, naturalnie przychodzi mu odegranie tej roli, tworząc wielki kontrast, między młodymi aktorami, którzy wyciskają z siebie siódme poty, a nie są nawet w połowie tak dobrzy jak on.
Docieramy do Kapitolu i mam ogromną ochotę przyczepić się do efektów komputerowych płonących szat... słabe to jest, i już. Skoro twórcy nie umieli zrobić tego dobrze, to mogli odpuścić ten element. Moja wyobraźnia lepiej sobie poradziła z prezentacją przedigrzyskową Peety i Katnis. Następnie jest milion rzeczy, do których chcę się przyczepić: odbiorca filmu nie wie tego, czego wie czytelnik: Peeta kocha Katniss, a ona walczy sama ze sobą do momentu, aż dowiaduje się, że chronił ją w czasie Igrzysk. Odbiorca filmu widzi zakochanego Peetę i niewzruszoną Katniss... i znów wracamy do problemu przedstawienia Katniss jako skały twardej w każdym fragmencie. Ich relacje są przedstawione zbyt powierzchownie, w książce ma to jakiś sens, w filmie czegoś brakuje. Rozumiem, że na ekranie trudniej przedstawić wewnętrzne rozterki bohatera, niż w książce z pierwszoosobową narracją w czasie teraźniejszym, ale, litości...
Caesar Flickerman z filmu jest dokładnie taki, jak w książce. To mi się podoba. Ale znowu Katniss, a raczej tutaj zarzut już bezpośrednio do Jeniffer Lawrence, nie ma nic wspólnego z Katniss z książki. W wywiadach z Caesarem pojawia się Katniss z beznadziejnie zagraną twarzą pustej lalki... w książce była błyskotliwa, a nie tępa! Może zagranie dziewczyny, która gra jeszcze inną dziewczynę jest dla Lawrence już zbyt wielkim wyzwaniem.
Lenny Kravitz w roli Cinny robi fenomenalne wrażenie. Cieszę się, że twórcy zadbali także o to, żeby filmowy Cinna, tak jak książkowy, miał oczy pomalowane złotą kredką. To szczegół, który czytelnik zauważy z uśmiechem.
Same Igrzyska to plus dla twórców filmu. Arena, róg obfitości, wybuchy armat, cowieczorne wyświetlanie ofiar, gończe osy, zmiechy – wszystko jest doskonale wykonane, tak sobie to wyobrażałam. Ale to wszystko – poza tym jest źle. Śmierć Rue pozostawia wiele do życzenia. Katniss robi dokładnie to, czego w książce najbardziej nie chciała powiedzieć – mówi, że „będzie dobrze”. Moment kiedy Rue wyciąga oszczep z ciała... no... ludzie... Dobrze ukazane jest to, jak obsesyjnie Katniss szuka Peety, ale kiedy go znajduje, przypominamy sobie, że filmowy Peeta to miękka papka bez kształtu. W filmie bardziej przeszkadza i obciąża główną bohaterkę, podczas gdy na moje oko w książce dawał jej więcej siły i wsparcia. Momenty, kiedy Katniss się nim opiekuje to jedne z najlepszych fragmentów powieści. W filmie mam ochotę je przewinąć...
Scena poruszenia w dystrykcie jedenastym jest dobra, ale jakoś nie pasuje. Jest jednocześnie na plus, jak i na minus... Uwierzcie mi, że ciężko ten film konfrontować z książką.
Pomijam już takie niedociągnięcia, jak sytuacje, kiedy w nocy Katniss i Peeta się przytulają, zamiast trzymać jakąś wartę, czy coś... w książce w gruncie rzeczy było podobnie.
Finałowa walka jest dobrze ukazana, tak samo jak śmierć Liszki i przerażenie Katniss, kiedy Peeta znika jej z oczu z trującymi jagodami. Chłopiec grający trybuta, który pozostał przy życiu i walczy z nimi przy rogu obfitości gra może nie doskonale, ale robi wielkie wrażenie. W książce czekałam, aż Katniss w końcu, do jasnej cholery, strzeli, a w filmie było mi go szkoda. Książkowa scena z jagodami jest tak dobra, że nie wiem, co musieliby zrobić filmowcy, żeby ją zepsuć.
Słowami podsumowania... film nie jest zły. Jak obejrzałam go pierwszy raz 3 lata temu, to mi się nawet podobał, po prostu traci wiele przy konfrontacji z książką. Książka tworzy wyobrażenie silnej, ale wrażliwej Katniss, równie silnego Peety, który poświęca prawie wszystko dla Everdeen, Gale'a, niezbyt skorego do wyrażania uczuć, a film pozbawia ich charakteru. Mina Peety, który rzuca Katniss chleb nie różni się od miny Peety, który ocalił i ukochaną, i siebie, a do tego wygrał Igrzyska. Ponadto, obraz systemu Panem w książce to wyraźna, brutalna dyktatura, terror – w filmie tego nie widać.

Jednym zdaniem - tylko na Harrelsona zawsze można liczyć.  

2 komentarze:

  1. Lenny Kravitz <3 a tak na serio, narobiłaś mi ochoty na Igrzyska i chyba sobie przeczytam :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam na nowy rozdział u nas. Dawno Cię nie było ;_;
    Zostaw przy komentarzu link do swojego bloga. Udostępnimy go na fp na facebook'u. Może w ten sposób możemy z rekompensować się za brak komentarzy u Ciebie. :)

    ~Michelle.

    OdpowiedzUsuń

Nie przeszkadza mi spam. Zostawiajcie linki do swoich blogów, chętnie je odwiedzam. Odpowiadam na każdy komentarz, dlatego nie bój się zajrzeć tutaj po jakim czasie.
Pozdrawiam. I tego, co stoi za Tobą też pozdrawiam.